Arkadiusz "Arun" Milcarz – znany ze swoich brawurowych wyczynów podróżnik, 18 marca br. odwiedził Gimnazjum nr 1 w Trzebnicy. Słynie z wędrówek przez kontynent afrykański, który samotnie przemierzył z południa na północ. Tym razem opowiadał jednak o swojej dwumiesięcznej wyprawie na wyspę, znanej z animowanego filmu opowiadającego o perypetiach króla Juliana i czterech pingwinów. Chodzi oczywiście o Madagaskar.
"Arun" w zabawny i komiczny sposób opowiadał o niespodziankach, które spotkały go podczas wyprawy, a tych nie brakowało. Większość z nich udało mu się uwiecznić kamerą, która - w przeciwieństwie do pozostałego bagażu podróżnika, zgubionego na lotnisku – ocalała. Zdobyte w ten sposób nagrania odtwarzał w trakcie spotkania, a każdy fragment wzbogacał ciekawym komentarzem. Jedno z takich nagrań powstało przez przypadek, kiedy kamera przypięta do paska od spodni, sama się włączyła i nagrała zniknięcie aparatu cyfrowego, który z pomocą tubylca bezpowrotnie opuścił kieszeń naszego wędrowca. Te błahostki nie przeszkodziły jednak "Arunowi" w wyprawie. Jak sam podkreśla, najzabawniejsze były reakcje miejscowych na niecodzienny widok białoskórego, co wynikało z różnic kulturowych oraz braku znajomości języka malgaskiego przez Arka. Potwierdzi to bardzo liczne grono słuchaczy, pośród którego ani na chwilę nie ustawały salwy śmiechu.
Każdy podróżnik, przygotowując się do wyprawy w dane miejsce, poszukuje osób, które ułatwiłyby mu tam funkcjonowanie. Oczywistym jest, że Arun również miał "swoich ludzi" na miejscu. Wpierw zatrzymał się u kolegi. Następnie poznał polskiego księdza, który jest na misji i naucza, a w wolnym czasie oddaje się swojej pasji, jaką jest rapowanie. W swoim dorobku ma nawet teledysk z udziałem miejscowej ludności. Kolejną osobą, która na miejscu pomagała Arunowi, jest zakonnica mówiąca w także w języku polskim. Ponieważ te osoby mieszkały w dużej odległości od siebie, więc Arek postanowił dotrzeć do nich najpierw łodzią, a następnie ciężarówką. Oba wspomniane środki transportu były zawodne, toteż podróż, która autem trwać miała półtora dnia, w rzeczywistości rozciągnęła się na dni pięć. Sześć kilometrów należało iść pieszo, a w łodzi było tylko drobne kilkugodzinne opóźnienie. Dla tubylców takie sytuacje są naturalne i nikt nie denerwuje się z powodu opóźnień. Wszyscy zdają się być zadowoleni, ponieważ w przeciwieństwie do cywilizowanych krajów Europy, tam nikomu się nie spieszy. Pisząc powyższe zdanie popełniłem błąd, ponieważ Madagaskar także jest krajem ucywilizowanym, ale z drobnymi różnicami. Jest jeden 22 calowy telewizor w wiosce, który spełnia rolę płatnego kina, rolę traktorów spełniają dwa byki w zaprzęgu, taksówką jest byk z przyczepką, a w klimatyzowanym banku, gdzie zamiast 30. panuje temperatura 20 stopni, znajdują się dwa okienka, czterdziestoosobowa kolejka, przy czym kasjerki wykonują swoje obowiązki bardzo dokładnie i skrupulatnie, bo nie mam mowy o żadnej pomyłce. Zajmuje to bardzo dużo czasu, z jednym petentem nawet 4o minut, ale na Madagaskarze nikomu się nie spieszy.
Bardzo praktycznym wymiarem tego spotkania była prezentacja pamiątek i podróżniczego sprzętu Arka. Miał on między innymi narzędzia własnoręcznie wytworzone przez mieszkańców wyspy. U nich to jest wysoce zaawansowany sprzęt, nam przypomina prototypy narzędzi, którymi posługujemy się na co dzień w gospodarstwie domowym.
Jak mówi nauczyciel geografii w Gimnazjum nr 1 w Trzebnicy, pan Lech Taraszczuk: Takie lekcje pozwalają na praktyczne podejście do tematów, które uczniowie znają tylko z książek. Jest to bardzo ciekawe rozwinięcie codziennego toku lekcji, który nie dla każdego jest atrakcyjny, chociaż stale wykorzystujemy do pracy różnorodny sprzęt multimedialny i komputer na lekcji jest codziennością.
Takie spotkania są bardzo ciekawym rozwinięciem lekcji geografii. Z pewnością sprawiają, że każdy czuje się, jakby to właśnie on był uczestnikiem takiej wyprawy. Jeżeli ktoś nigdy nie był na Madagaskarze, to w myśl przysłowia "podróże kształcą" powinien jak najwięcej czerpać z opowieści ludzi, którzy tak jak Arun praktykują to przysłowie na co dzień.